Obejrzałam ostatnio film. „Fala”, w reżyserii Dennisa Gansel, z 2008 r.

W skrócie: nauczyciel jednej z niemieckich szkół, w ramach tygodniowego projektu o autokracji, zakłada grupę o nazwie „Fala”. Od pomagania sobie w lekcjach, solidarności i wspólnego stroju grupa szybko przechodzi do radykalniejszych posunięć, a w końcu nieszczęścia…

Film jest rzecz jasna przejaskrawiony, bo tydzień to jednak troszeczkę za mało, by utworzyć organizację faszystowską. Ale dobrze pokazuje lawinę wydarzeń, które niekoniecznie musiały po sobie wystąpić.

W tym filmie widziałam młodzież niemiecką, ale nie różnili się zbytnio od współczesnych Polaków, maturzystów. O nazizmie i Hitlerze wspomniano tylko raz, przelotnie, temat nie wymagał dyskusji. Wiedzieli, o co chodziło, młodzi byli świadomi powodów, dla których fuhrer mógł zdobyć władzę. Nie byli jakimiś kibolami, „łysymi pałami”, może poza jedną czy dwoma osobami.

I tym młodym, przesiąkniętym współczesnością ludziom, świadomym swej przeszłości, zadano pytanie: „Czy historia może się powtórzyć”?

To, że się „powtórzyła”, nie zależało od tego, że byli Niemcami. Bieda, bezrobocie, też nie było powodem – wszyscy, jeśli nie byli bogaci, to przynajmniej mieli przyzwoite warunki bytu. Więc dlaczego, mimo pozornego braku powodów, ochoczo tworzyli organizację autorytarną?

Bo poczuli WIĘŹ. Coś, czego współczesne społeczeństwo absolutnie nam nie daje, wręcz wyśmiewa takie postawy. Podstawowe poczucie więzi czujemy wobec rodziny, to naturalne. Ale nie zawsze rodzina ma czas, jest dość blisko, może pomóc na problemy. A człowiek, poza nielicznymi wyjątkami, potrzebuje poczucia przynależności do pewnej grupy.

Można próbować nam wcisnąć, że jesteśmy Europejczykami, Polakami, więc należymy do jakiejś grupy, utożsamiamy się  z nią i nie potrzebujemy nic więcej. To się nazywa ATOMIZACJA SPOŁECZEŃSTWA. Oznacza, że każdy jest niezależny, samodzielny, ale przede wszystkim SAM. Samolubny, liczy się tylko własna korzyść, wszystko ma cenę, nic nie zrobisz za darmo, ani dla ciebie nie zrobią.

Człowiek potrzebuje przynależności, swojego „stada”, które mu pomoże. Chodzi tu o grupę mniejszą od narodu, a większą od rodziny. Kogoś REALNEGO, nie kumpli z gry on-line czy jakiegoś portalu.

Może to nie jest na początku zauważalne, wydaje się, że nie potrzebujemy grup opartych na autorytecie kogoś, kogo znamy i darzymy szacunkiem. Teoretycznie autorytetem jest Kościół… konia z rzędem temu, kto mieszka w mieście 50 tys.+ i zna swojego księdza. Mało tego, jeszcze coś robi poza chodzeniem co niedziela i święta na Mszę. Takich osób, zwłaszcza młodych, jest naprawdę mało. A w dzisiejszych czasach każdy, kto choćby pretenduje do miana autorytetu, musi zostać opluty i w jakiś sposób zdyskredytowany, słusznie lub nie. Wyjściem nie jest, niestety, przynależność do większych grup, które nie należą do mainstreamu. Żeby wstąpić do jakiejś jednej ze skrajnych, niszowych grup, trzeba mieć odpowiednie upodobania. Więc nie jest to oferta dla większości.

I zasadniczo taki sam obrazek młodzieży mieliśmy pokazany w „Fali”. I ta młodzież znalazła oparcie w grupie. Wystarczyło tylko, że wyznaczyli sobie lidera, nazwali się i zrobili logo? Nie o to chodziło. Przełom nastąpił, kiedy wybrali przywódcę – nauczyciela, który miał poważanie już wcześniej. Po czym przywódca pokazał, że samą charyzmą jest w stanie utrzymać dyscyplinę. DYSCYPLINA. Coś, co jest uważane za przejaw niezdrowy, bo (nie wiadomo czemu) krępujący swobodę myślenia.

Odrobina dyscypliny. I młodym ludziom się to spodobało, wcześniej tego nie mieli. I naprawdę szybko, choć podświadomie, poczuli, że nie chodzi tylko o przeponę czy krew w mózgu, ale i o szacunek, jedność grupy.

Drugi krok. Pokazano im, że muszą działać razem, dzięki czemu wszyscy odniosą korzyści. I nagle pojawiła się solidarność, o jakiej ta grupa nastolatków wcześniej pewnie nie śniła. Ci, którzy byli przeciwni, po prostu opuścili grupę. Mieli wolny wybór.

Moim zdaniem, gdyby ta grupa zatrzymała się na tym etapie, a nauczyciel miał większy udział w działaniu Fali, nic złego by się nie stało. Utemperowano by tych, którzy łamią zasady lub je wręcz sobie dopisują. Niestety, nauczyciel nie wykorzystał potencjału młodzieży. Oni potrzebowali celu. Nawet, jeśli to tylko uczenie się do matury, a przy okazji dzielenie się problemami. No, może jakaś akcja typu „sadzenie drzew”. Ba, patrząc utopijnie, mogliby założyć firmę. Efektywność pracy musiała by być spora: „pracujemy dla dobra całości”.

Znowu o polskiej młodzieży, czyli o bezużyteczności podręczników i marnowaniu czasu

Już od lat kilku (patrz: poprzednie wpisy) „truję” na temat beznadziejności polskiego systemu kształcenia i myślę, że czas to rozwinąć, zwłaszcza, że mam już doświadczenia sprzed dwóch lat, po praktykach nauczycielskich. Miałam więc okazję całkiem nieźle przyjrzeć się, jak uczenie wygląda „od kuchni”.

Jedną z najważniejszych rzeczy, które uważam za irytujące, są podręczniki szkolne. Używanie podręczników sprawdzało się, gdy młody człowiek teoretycznie nie miał innego źródła wiedzy lub była ona przekazana w sposób dla ucznia bardziej zrozumiały. Uzupełnieniem była tablica i własny zeszyt, względnie pomoce naukowe, ale to już opcjonalnie. I na tym wychowały się rzesze, pokolenia Polaków, którzy wyszli na ludzi. Szkoła, ta peerelowska szkoła, niby taka depolonizująca, prorosyjska, wychowała ich na całkiem porządnych ludzi, którym odrobina dyscypliny pomogła wyrobić charakter. A przy okazji znali język całkiem teraz przydatny. Ale mniejsza z tym.

Z podręcznika przekazywanego z rąk do rąk można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. (Ja do matury i jeszcze na studiach korzystałam z wydawnictw WSiPu z lat 90-tych.) Dzisiejsze pomoce naukowe mają teoretycznie spełniać tą samą rolę, ale jakoś tego nie zauważam. Absolutnie nie rozumiem, po co każdy uczeń miałby mieć własny podręcznik albo zeszyt ćwiczeń z zadaniami na matematykę i fizykę? Odpowiedź jest prosta – bo ktoś musi na tym zarobić krocie.

O ile ekonomiczniej byłoby po prostu zakupić podręczniki będące na wyposażeniu szkoły i dawane uczniom w depozyt? Albo publikować książki i zadania w internecie? Ale cóż, to są moje bajania i wiem, że to strasznie NIEEKONOMICZNE. A najśmieszniejsze jest to, że ani uczniowie, ani tym bardziej rodzice nie protestują, że co roku muszą dawać wydawnictwom haracze na tony makulatury (czytaj: kupować podręczniki i ćwiczenia), której tak do końca ich dzieci nie potrzebują. Bo zamiast nich wystarczyłoby, żeby chwilę dłużej posiedziały nad materiałem i się pomęczyły, zamiast wydawać na kolejne szkoły i podręczniki do nich.

Dlaczego rodzice się na to godzą? Jeszcze godzą? Bo współczesny świat rozpatrują w kategoriach z lat, kiedy oni byli młodzi i chodzili do szkoły. „Magister to jest ktoś”, „Tylko dzięki nauce i dobrym stopniom można się wybić” – wpajano naszym rodzicom. A oni wpajają to swoim ufnym dzieciom. I wydają krocie na „lepszą przyszłość ich dziecka”. Nie zauważają nawet, że patrząc kategoriami z PRLu nie tylko ich dzieci nie dostałyby się do liceów, ale i na studia. Bo nie byłoby tylu miejsc, a przede wszystkim – nie mieliby wystarczającej wiedzy.

O ile zeszyty ćwiczeń, wszelkie mapki i teksty źródłowe jestem w stanie zaakceptować, o tyle mam problem z oceną podręcznika i jego roli w procesie kształcenia. Podręczniki w liceum są farsą, zaakceptowaną przez Ministerstwo Edukacji. I tak dopuszcza się książki, które absolutnie nie przekazują wystarczającej wiedzy nie tylko do tego, by zdać maturę, ale żeby dalej studiować na wyższej uczelni. DLACZEGO MINISTERSTWO DOPUSZCZA TAKIE BUBLE?
Jak się ma podręcznik do lekcji? Otóż nijak. W gimnazjum jedno-, dwustronicowy tekst odpowiada jednej lekcji, czasami dwóm. Ile czasu powinno zająć przeczytanie takiego tekstu gimnazjaliście? Stawiam na jakieś 20-30 minut na początku. Z czasem przychodzi wprawa i można ten czas skrócić do 15-20 min. Dyslektycy RÓWNIEŻ mogliby tak szybko czytać, pod warunkiem, że włożyliby w to dużo pracy. Ale dzisiaj wysiłek wkłada się tylko w uzyskiwanie zaświadczeń… Reasumując, uczeń może przyswoić sobie wiedzę zawartą w podręczniku w ciągu kilkunastu minut. Na pewno może, bo przecież podręcznik jest skierowany do nastolatków i napisany zrozumiałym dla nich językiem.

A teraz najciekawsze: nauczyciele zazwyczaj tyle samo czasu, a nawet więcej, wkładają w to, żeby przekazać uczniom tylko i wyłącznie to, co mogą znaleźć w podręczniku. I nic więcej. Nie do pomyślenia jest przyjęcie systemu, w którym uczeń przychodzi na lekcję z już przeczytanym podrozdziałem, a w grupie tylko uzupełnia się tą wiedzę, ewentualnie wyjaśnia niezrozumiałe wątki. W praktyce nauczyciel po prostu przychodzi i opowiada. Ewentualnie, jeśli nie ma ochoty, ale ma szczęście, może puścić film. I tyle.

Zaraz odezwą się głosy, że trzeba być nauczycielem „z powołania”, a nie, bo gdzie indziej nie chcieli, itp., itd. Z jednej strony przyznaję im rację, że powinno się pracować nad jakością swojej pracy, niezależnie od miejsca zatrudnienia. Z drugiej strony trzeba pamiętać o jednym: w praktyce w obecnym systemie oświaty nie chodzi o kształcenie młodego człowieka, ale o statystykę. Jak najwięcej, jak najwyżej. Teraz nie uczy się, nie pokazuje, tylko przerabia materiał, który może być na egzaminie gimnazjalnym/maturze. A z doświadczenia wiem, że tak naprawdę zdawalność każdego testu nie zależy od wiedzy, ale od obeznania z rodzajami zadań. Skąd to wiem? Chodziłam do prywatnej szkoły językowej, po której zdawaliśmy certyfikaty z British Council. Poza gramatyką, idiomami czy słownictwem skupiano się również na rodzajach zadań, które stale występowały na egzaminach. Ponieważ moja szkoła miała wielu studentów zdających w BC, robiono nam często próbne egzaminy przysyłane stamtąd. Na jednym z nich, poza zwykłym zestawem zadań, każdy dostał dodatkowy zestaw z rodzajami zadań, które można było spotkać na wyższym poziomie. Poziom języka odpowiadał naszemu, ale technika była nam obca. Bez problemu przeszłam „klasyczne” pytania, ale te nowe oblałam z kretesem, bo wymagały sposobu myślenia, którego jeszcze sobie nie przyswoiłam.

Z perspektywy lat widzę, że ten system był całkiem dobry i sprawny. Głównie dlatego, że z równą częścią skupiano się na sztywnych testach, co i na czytaniu, pisaniu czy słuchaniu. Niestety, polskie szkoły pod tym względem zostają daleko z tyłu.

Nikt już się nie przejmuje tym, czy uczeń umie czytać, poprawnie pisać. Nauczyciele z góry muszą założyć, że uczeń umie. Bo muszą nadążać z materiałem. I uczyć testów, a nie umiejętności. Przykład? Zwykły list motywacyjny. Nigdy w szkole nie pisałam go po polsku, ale nauczono mnie po angielsku. I potrafię to zrobić od ręki. A przynajmniej potrafiłam. Ale musiałam to robić kilka razy w ciągu roku, a nie raz na odczepnego wydrukować CV na podstawy przedsiębiorczości, lekcje fikcyjne zresztą.

Ktoś może powiedzieć, że to kwestia nauczyciela, że „jak ktoś chce, to potrafi”. Owszem, ale tylko wtedy, gdy nauczyciel dobrowolnie zamieszka w szkole, bo musiałby nie robić nic innego poza sprawdzaniem różnorodnych prac. Udałoby się, gdyby taki nauczyciel od polskiego czy historii miał jedną, najwyżej dwie klasy. Wtedy miałby na to czas. Ale nie w dzisiejszym systemie. A szkoda – maleje liczba uczniów, a dzięki temu udałoby się utrzymać liczbę nauczycieli, a nawet ją zwiększyć. Ale to nie na nasz budżet.

A szkoda, bo jakość powinna przewyższać ilość, za wszelką cenę. Niestety, państwa na to nie stać, bo zamiast sfinansować dodatkową szkołę, musi opłacić urzędników w resorcie. Tak się zastanawiam, jakim cudem przez te wszystkie wieki młodzież mogła zdobywać wiedzę bez pomocy urzędów typu Ministerstwa Edukacji?! To na pewno dlatego analfabetyzm tak się szerzył wśród młodzieży… 😉

Jakąś alternatywą mogłyby być prywatne szkoły. Okazuje się, że Polska chyba jeszcze do nich nie dorosła. Prywatne szkoły dzielą się na dwie grupy: dla VIPów i na przechowalnie mniej zdolnych, zazwyczaj prowadzone przez instytucje kościelne, głównie zakony. Pośrodku nie ma nic, żadnej oferty dla kogoś, kto chce mieć gwarancję sukcesu, ale nie stać go na czesne za kilka tysięcy. Można co po najwyżej wydać pieniądze na szkoły językowe albo kursy przygotowawcze.

Czy obłęd jest prawdą?

Są filmy, w trakcie których czujemy się nieswojo. Nie dlatego, że jesteśmy świadkami przemocy czy gwałtu. Obserwujemy świat rzeczywisty, świat realny, dzisiejszy – jesteśmy pewni owej rzeczywistości i tego, co ona zawiera. A gdy zdarza się coś, co do niej nie pasuje, coś z mianem „magicznego”, nie pasującego do naszego świata, a więc i tego filmowego, uśmiechamy się pobłażliwie i kwitujemy hasłem: religia, obłęd. I aż do ostatniej sceny jesteśmy przekonani, że oglądamy szaleńca.

Mina rzednie, kiedy główny bohater ma rację, a obłęd jest tylko inną formą rzeczywistości. Jest to dla nas zaskoczeniem i to lubimy, pożądamy takiego efektu. Zaczynamy się czuć nieco gorzej, kiedy zadamy sobie pytanie: czy to było prawdziwe?

Jakże łatwo powiedzieć: to jest film, tu wszystko jest możliwe, tu wszystko jest fikcją. Ale przecież pół godziny wcześniej rzeczywistość filmowa równała się naszej. Skoro więc tamten świat jest rzeczywisty… może i w naszym istnieje Bóg, schizofrenicy nie są chorzy…

Nie czujecie się nieswojo?

Nie wiadomo, kto ma rację.

I nigdy się nie dowiemy. Nie piszę „chyba się nie dowiemy”, bo to by dawało cień nadziei, że prawda gdzieś tam jest. Dlaczego najlepsi matematycy są schizofrenikami (przynajmniej w filmach)?

Skąd możemy wiedzieć, że coś co inni widzą nie istnieje?

Skąd mamy mieć pewność, że pozory nie mylą?

Widziałam kilka filmów właśnie o tym. I właściwie sama zaczynam się zastanawiać, czy nie ponosi mnie wyobraźnia… czy sama nie wariuję.

Patrzę na Donniego Darko i widzę chłopca, zwykłego chłopca, który ma burzę hormonów i bujne libido, który chce mieć dziewczynę i nienawidzi nauczycieli. Który jest schizofrenikiem, ale jego tok myślenia jest zadziwiająco klarowny. Wyjątkowo normalny chłopak w szalonej, katolickiej szkole.

Widzimy jak chodzi z siekierą, jak strzela z pistoletu, wypytuje o podróże w czasie. I jego widok nas przeraża, dlatego że on po prostu tak wygląda. Budzi w nas strach bo ma dziwny uśmiech szaleńca-onanisty (tu przyznam Jake’owi Gyllenhaalowi, że zagrał tą rolę brawurowo), garbi się i chodzi jak lunatykujący goryl, ale… tak chodzą wszyscy nastolatkowie. Gdyby wyrzucić z fabuły schizofrenię, Franka i podróże w czasie pomyślelibyśmy, że jest zwykłym zagubionym nastolatkiem. Ale nagle siekiera na plecach zmienia wszystko. I wszystko staje się możliwe.

Co sobie pomyślisz, mijając jutro swojego Donniego Darko?

Geneza totalitaryzmu

Ostatnio na zajęciach rozmawialiśmy o Hitlerze i o fenomenie totalitaryzmu.

Kiedy oglądałam filmy propagandowe z tych lat dowiedziałam się, że fanatyzm panował ogromny, a poziom wykształcenia – wręcz przeciwnie. Jednym słowem lud wołał chleba i chleba chciał dostać, chciał pracy – praca miała być. Inna sprawa, że nie liczono się z kosztami, cel musiał zostać osiągnięty. Wołała tego szara, ciemna wręcz masa, żądająca tego, co najpotrzebniejsze w niepewnych czasach.

Ale co przesądziło o tak spektakularnym sukcesie totalitaryzmu? Czemu panował aż taki fanatyzm? Oczywiście, fanatyzm panował zawsze, Żydów wypędzano od setek lat, ale kwestia żydowska zostanie pominięta. Czymże ta masa różniła się od chociażby powstania ciompich? Ciompi chcieli lepszej zapłaty za swoją pracę i jako takiej władzy w Senacie (wykonywali brudną robotę we włókiennictwie, a dostawali marne grosze za to, częstoprzymierali głodem, a stanowili najliczniejszą grupę rzemieślników), oni też chcieli chleba i jedynie poprawy swojej doli. A mimo to nie było takich tumultów. Różnica ujawnia się, gdy zdamy sobie sprawę, że zarówno ciompi, jak i inni robotnicy od zawsze strajkujący, domagali się tego od swoich pracodawców, a od władz miejskich domagali się gwarantów swych praw (notabene władze miejskie składały się z kupców, dla których ciompi często pracowali).

Fenomen hitleryzmu polega na tym, że ludzie zaczęli w niepewnych czasach powojennych i kryzysowych domagać się nie od przedsiębiorców, a od państwa. To PAŃSTWO było ich zwierzchnikiem i opiekunem, to ono regulowało życie i jego zasady; to państwo jednoczyło wszystkich, tak jak kiedyś jednoczyła wspólnota interesów w cechach czy wspólnotach etnicznych. Dlatego też udało się na tak wielką skalę, a żądania były tak dalekie w skutkach – środki zastosowane współmiernie do potrzeb.

Wniosek? Jeśli państwo ulega przeinstytucjonalizowaniu i zbytnio ingeruje w nasze życie (a zwłaszcza gdy karmi frazesami ludzi niewykształconych), może się to źle skończyć. Zresztą, zawsze byłam za powszechnym cenzusem majątkowym i/lub wykształceniowym. Instytucja stanów to dobra, zdrowa rzecz ^^

Almodovar to to nie jest

Co Konecki i Saramonowicz chcieli zrobić? Nie wiem. Co im wyszło? Pokraka. Inaczej tego nazwać nie można.

Pomysł z pozoru dobry – wybuchowa mieszanka homo, hetero, trans i bi, okraszona schizofrenią i krytyką Kościoła Katolickiego. Niestety, mieszanka przyprawia o ból głowy.

Autorzy chcieli zapewne lekko zamieszać w głowie widzom, proponując nieco inne spojrzenie na chorobę Kostka. Widzów zamieszano, ale za bardzo, nie do końca w sumie wszystko wyjaśniając. A widz nie lubi wychodzić z kina zbyt zamieszany. Chociaż koniec filmu widziałam z jakieś 20 razy, do tej pory nie rozumiem, gdzie i po co Kostek wybiega z mieszkania, co się z nim dzieje i co to w ogóle miało znaczyć. Zapewne wiedzą to tylko autorzy.

Wątek gejowski, czy też lesbijski, jest tutaj wszechobecny i nieobyczajne jest tylko chamskie potraktowanie tematu: konferencja w Zrzeszeniu Lesbijek, a toalecie zabawiały się 4 panny; jedyną lesbijką z prawdziwego zdarzenia, jaką poznajemy, jest cyniczna Klara, która na dodatek jest skłonna do zdrady tak samo, jak każdy facet (A, także Teresa, ale o niej później). Trzy postaci są godne omówienia i zjechania od góry do dołu.

Luna. Po pierwsze – imię beznadziejne. Po drugie – większego braku realizmu dawno nie widziałam. Luna jest instruktorką krav magi, co jeszcze da się przełknąć, ale już to, że ta lalunia była w wojsku przeraża – szczerze wątpię, czy kobieta tak wyglądająca w wojsku by wytrzymała i miała taką pozycję, raczej nie byłaby brana poważnie, podejrzewałabym nawet molestowanie. Zresztą Luna na każdym kroku wygląda strasznie, najwidoczniej ktoś nie umiał jej dobrać ubrań i makijażu – wszędzie wystają jej ramiączka od stanika albo makijaż jest beznadziejny. A jej suknia ślubna (można ją zobaczyć na jednym z teaserów) to kwintesencja kiczu i tandety; na szczęście nie widziałam dołu, którym pewnie byłyby kolarki, adidasy i mnóstwo koronki, a może nawet pończochy? Nawet z tej kiecki (białej) wystawały ramiączka (czerwone/bordowe)!!! I oto taka „żyleta” zostaje lesbijką. Czemu? Bo niezbyt mądry ani piękny kochanek (prezenter z talk show) nie rozwodzi się ze swoją żoną, tylko zachodzi z nią w ciążę. Po czym wpada w ręce Klary, dzięki której wchodzi do Stowarzyszenia Lesbijek (czy czegoś takiego) i zostaje jedną z najaktywniejszych członkiń.

Kasia. Była Kostka, dla niego poświęciła wszystko, ale najwidoczniej trudno jej było zrozumieć, że jednak jej nie kocha. Hm, chyba nawet od tego trochę oszalała, a przynajmniej tak się zachowywała. I z tej całej desperacji miała skok w bok z Klarą.

Ryszard. Tatuś Kostka. Szczęśliwy chłopak Marii, w wyniku intrygi zrywa z nią i wyjeżdża. Po pewnym czasie zmienia płeć (tzn. jest kobietą z wyboru) i zostaje celebrytem w świecie homo. Ale na kobiety nadal leci. A Marię nadal kocha.

Maria/Teresa. Brawurowa podwójna rola Danuty Stenki, jedyna perełka w filmie. Teresa to lesbijka ukrywająca się ze swymi preferencjami, gorliwie i prawdziwie wierzy w Boga, współpracuje ze swoim bratem, księdzem (taki wczesny o. Rydzyk). Maria przez całą akcję jest wariatką – postać jak najbardziej tragiczna i piękna. Dla tych dwóch ról warto się troszkę pomęczyć przed ekranem. Nie wiem, może dlatego tak oceniam te dwie postaci, bo Teresa ubiera się szalenie stylowo, jest wręcz uosobieniem kobiecości, a prostota i skromnośc jej ubioru idealnie współgra z jej pobożnością. Zaś Maria tak naprawdę nie jest chora psychicznie, tylko rozpaczliwie nieszczęśliwa.

Kościół Katolicki został ukazany całkiem powierzchownie i przedstawiony jako instytucja szalonych pomysłów („Jezus prosi, zwolnij” zamiast Czarnych Punktów; Pielgrzymka dziewic NA SZCZUDŁACH), demagogii i robienia kasy.

Inga Wawras. Postać przyjemnie barwna. Reżyserka, z wszystkiego, nawet Szekspira, zrobi materiał o lesbijskim wątku. Z feministycznego pornosa dzięki jej pomysłom wyszłoby coś fantasmagorycznego. Scenki, gdy chce otworzyć aktorów, wyżywając się na owocach i połaciach mięsa najleży do najdziwniejszych w historii kina. Mimo swoich tekstów o poświęceniu sztuce, potrafi wyciągnąć z Klary pieniądze.

Lesbijki ze Szwecji. Cóż w tych paniach takiego wyjątkowego? Otóż chyba żaden z realizatorów nie zadał sobie trudu dowiedzenia się, jak wygląda typ urody skandynawskiej. Owszem, Szwedki są blond, ale NATURALNIE, tymczasem nawet kretyn by zauważył, że te filowe są farbowane, bo im ciemne pasemka wystawały. Dalej, cera skandynawska zazwyczaj niepodatna jest na opalanie, bo zamiast brązowieć, czerwienieje. To nic, nasze panie są prosto po solarium. Mało tego, są puszyste i mają wielkie cycki. Generalnie są kiczowate jak (prawie) cały film.

Pomysł był niezły, naprawdę. Taka wyśmiewcza komedia, ze wszystkiego. Taki nasz Almodovar, bo jednak te historie są, tragiczne, pełne desperacji i nieutulonego niczym żalu. Może by wyszło… Ale czy autorom na tym zależało? Nie. Wszelkie argumenty za tym cichną, gdy oglądamy jakąkolwiek reklamę, teaser, plakat czy zapowiedź. Reklamy nie mówią niczego poza tym, że w filmie jest dużo seksu, dużo nieobyczajności i że będzie goło. Najlepszy jest chyba plakat (bardzo rzadko spotykany), który najlepiej wyraża cel duetu Konecki&Saramonowicz: plakat przedstawiający oglądalność Ladies i Testosteronu i zastanawiający się, ile zbije film trzeci.

Więc zamiast Almodovara jest P. J. Hogan.

O lekturach i internecie, czyli skostniałość polskiej oświaty

WSPÓŁCZESNA EDUKACJA

Współczesna edukacja w szkole zakłada, że uczeń ma czytać, czytać i się uczyć. Tymczasem ile razy się nie spojrzy, wydaje się, że ta droga jest ślepa. Im wyższy poziom, tym więcej nieużytecznej wiedzy. W podstawówce i po części gimnazjum uczymy się rzeczy w sumie praktycznych (czytanie, pisanie, zajęcia techniczne, plastyczne, muzyka – częściowo nieaktualna, poznawanie wielu zawodów, kultur).

Od wieków zdolności praktyczne i przygotowanie do zawodu było priorytetem w edukacji latorośli (w każdej klasie społecznej). Lektury filozofów, poezja i muzyka rozwijały etycznie, prace Arystotelesa czy Macciavelego (suto korzystali z nich im współcześni, należy zauważyć) dawały wskazówki, jak uprawiać politykę czy hadel. Umiejętność czytania i pisania była w gruncie rzeczy elitarna (w XVI wieku zdarzali się średni kupcy nieumiejący pisać), więc i książki takie pozostawały. Z czasem literatura stawała się coraz popularniejsza. Książki stanowiły, poza muzyką i poezją, główną rozrywkę i edukację osób wyszktałconych, rozbudzonych estetycznie. Dzieła i autorzy popularni w swoich czasach, poczytni, po latach zostają wyłowieni z gąszcza i mnogości przedstawicieli swojej epoki lub uznani za prekursorów, by zostać umieszczonymi w spisie klasyki literatury. Po czym zostac wrzuconym do kanonu lektur szkolnych. Masakra.

W dzisiejszych czasach książek jest za dużo. Nikt nie jest w stanie nadążyć za natłokiem liter, autorów, których trzeba znać i czytać. Tymczasem wiek XX przyniósł nam nowe nośniki idei i informacji: radio, telewizja, kino, internet. Ale filmy też trzeba znać. Te trudne i ambitne, i te, które treści nie miały, ale stały się kultowe (np. „Dirty Dancing”). Ludzie z natury nie są skłonni do ślęczenia nad książkami bez celu, więc nie ma się co dziwić rzeszy młodych ludzi, którzy nie widzą sensu i celu czytania książek. Bądźmy szczerzy – owych wartości nie dostrzegają. To tylko kolejny temat do nauczenia się, a nie pomysł na życie, nie okazja do przemyśleń egzystencjonalnych.

 

INTERNET

Edwin Bendyk w najnowszej „Polityce” pisze o generacji dzieci wychowanych na internecie (notabene zaliczam się do niego). Artykuł przedstawia w pozytywnym świetle użytkowników internetu. Kilka miesięcy wcześniej napisano (w Polityce albo Newsweeku), że dzieci internetu są niecierpliwsze, nie są w stanie czytać długich tekstów (znam z autopsji). Ale czy to źle? Z panem Bendykiem można się zgadzać lub nie, jednak autor zwraca uwagę na jednen aspekt – praktyczność. Sposób przekazu jest inny, ale można się więcej nauczyć, jesteśmy bardziej elastyczni, chłonni i otwarci. Zamiast zakuwać, wolimy coś wyszukać w internecie, coraz częściej na Wikipedii, portalach, specjalistycznych blogach. Stricte praktyczność oznacza niezaśmiecanie sobie głowy niepotrzebnymi informacjami.

Miałabym jednak pewne zastrzeżenia odnośnie źródeł wiedzy w internecie. Gdzie uczniowie zaglądają? Na ściąga.pl lub innych ograniczonych portalach. Informacje, nawet na Wikipedii (!) nie są pewne na 100%, niełatwo o złą datę czy miejsce. Z drugiej strony natłok portali, infromacji, blogów jest zastraszający. Widzimy chaos, mętlik, który odstrasza współczesnych naukowców od stosowania tej metody (jedynym wyjątkiem, jaki znam, jest mój Wróg).

GWOLI ŚCISŁOŚCI: Jedno trzeba uściślić – jestem historykiem, humanistką. Inaczej na wymianę informacji i ich przydatność patrzą biolodzy, lekarze, informatycy czy matematycy (ha! Czy teraz informatycy nie wypierają matematyków, choć ci drudzy nadal mają co robić?). Dla mnie literatura i historia ma sens, który zanika, gdy nie widzimy kontekstu. Data, rok, miejsce czy dowódcy bitwy/pokoju/rozejmu nie mają znaczenia, jeśli nie rozumiemy, po co były, w jakich okoliczościach, co to komu dało. Nie zrozumiemy protestów i strajków, Frondy, ciompich, jeśli nie będziemy znali sytuacji politycznej i społecznej, jak wyglądało życie.

Współczesna droga edukacji nie wiedzie przez książki (przynajmniej w etapie początkowym). Przypomina mi się film „Skarb Narodów” z Nicolasem Cagem, gdzie historyk-fascynat wie wszystko o początkach historii USA, natomiast jego kolega – poszukiwacz skarbów, umie główkować i wyszukiwać na Yahoo! Czyż to nie jest najtrafniejsze rozwiązanie? Niech pasjonaci, profesjonaliści znają swoją dziedzinę, a reszta niech się uczy przez wyszukiwanie.

Jakis czas temu sluchalem Radia Maryja i uslyszalem tam taki argument skierowany do mlodziezy: nie sluchajcie autorytetow, osob madrych i zasluzonych. Im bardziej argumenty ich wydaja sie logiczne i sluszne tym bardziej musicie sie wziazc w garsc i konsekwentnie je odrzucac, bo to jest dzielo szatana, ktory jest prastary i nieskonczenie madry i posluguje sie ostatnimi czasy najbardziej wyrafinowanmi sposobami.

To fragment komentarza Joszy u Azraela, który wprawił mnie w świetny nastrój. Bo jak tu się nie śmiać, kiedy te słowa księdza działają na pochybel Kościołowi?

Spójrzmy na logikę tej wypowiedzi. Szatan jest nieskończenie mądry. Acha, myślałam, że Bóg, bo w końcu mądrość jest dobrem i vice versa. A tu się okazuje, że ZŁO JEST MĄDRE. Odetchnęłam z ulgą, bo wybrałam ciemną stronę mocy.

Kto tu jest mądry?

26 czerwca

Wikipedia niezwykle poprawiła mi humor. Oto, co w dniu moich urodzin mogę świętować:

  • ONZ świętuje Międzynarodowy Dzień Pomocy Ofiarom Tortur
  • cały świat świętuje Dzień Zapobiegania Narkomanii
  • Madagaskar i Somalia mają Dzień Niepodległości
  • a Azerbejdżan – Święto Armii i Marynarki Wojennej

Poza tym urodziła się cała kupa ludzi.

  • 1726 – Wiktor Amadeusz III, król Sardynii
  • 1824 William Kelvin – TEN Kelvin 🙂
  • 1880 Kazimierz Władysław Kumaniecki (minister i prawnik)
  • 1882 Pearl Buck, laureatka literackiej Nagrody Nobla
  • 1898 Willy Messerschmidt (od TYCH samolotów)
  • 1899 św. Maria Romanowa
  • 1908 Salvador Allende, prezydent Chile
  • 1925 Wolfgang Unzicker, arcymistrz szachowy
  • 1937 Robert Richardson, noblista z fizyki
  • Nelly Rokita :/
  • Jan Daniec, piłkarz
  • Michaił Chodorkowski
  • Anna Popek
  • Chris O’Donnel
  • Garou
  • Paweł Małaszyński
  • Sebastian Świderski (siatkarz)
  • Paul Thomas Anderson (TEN reżyser)
  • Antoni Łukasiewicz, piłkarz
  • Paweł Nastula, mistrz świata w judo

Zaś z tym pięknym światem pożegnali się:

  • Julian Apostata
  • Francisco Pizarro
  • Albert I Grimaldi, książę Monako
  • Karl Landsteiner, Nagroda Nobla z medycyny
  • Emil Hacha, prezydent Czechosłowacji
  • Max Kogel, naczelnik m. in. w Majdanku
  • Andrzej Czajkowski, kompozytor
  • Filip Adwent, poseł do Parlamentu Europejskiego

Jednym słowem, wielu sportowców, więcej polityków, a jeszcze więcej artystów. Yes! Yes! Yes!

Z wydarzeń taże mogę być dumna – Przemysł II się koronował na króla Polski w 1295, a naszym symbolem jest orzeł biały. Stefan Batory wypowiedział Rosji wojnę, udostępniono do zwiedzania ORP „Burzę” i równo 2 lata przed moimi urodzinami moja rodzina pierwszy raz oglądnęła Teleexpres. A, no i w 1967 Karol Wojtyła został kardynałem.

Teog dnia podpisano Kartę Narodów Zjednoczonych, JFK powiedział, że jest Berlińczykiem, a Szczurołap z Hameln zrobił dzieciom wycieczkę. No i otwarto Drogę Wodną Świętego Wawrzyńca.

I to wszystko w dniu moich urodzin 🙂

PS: Dzień 26 czerwca to dzień Jana i Pawła, czyli wydarzyć się wiele musi. Ostatnio czytam o Medyceuszach i się okazuje, że Wawrzyniec przy okazji arbitrażu między Państwem Kościelnym a Neapolem świętował tego dnia na cześć swojej rodziny – a dokłaniej na cześć patronów rodziny, Kosmy i Damiana. Inna sprawa, że w słownikach imienin ci dwaj święci nie figurują tego dnia… Do wyjaśnienia.